Alpinista z Malerzowa. Tak pan Jarosław spędza wolny czas
Jarosław Kruk z Malerzowa ma 44 lata, żonę, dwoje dzieci i wielkie zamiłowanie do aktywności. W wieku 25 lat po raz pierwszy zobaczył skalistą, wysoką górę i w tym samym momencie odnalazł pasję życia, którą realizuje do dziś. Na co dzień pracuje w jednej z oleśnickich firm, w wolnych chwilach sprawdza się w sportowych zmaganiach. Na swoim koncie ma 160 szczytów w 37 różnych krajach, a przed sobą całą masę planów do zrealizowania. Wspina się, biega, jeździ na rowerze, a przy tym dobrze się bawi.
Jak zaczęła się Pana przygoda z podróżowaniem? Pamięta Pan pierwsze obrane kierunki?
Bardzo dobrze pamiętam moment, kiedy mnie "trafiło". Było to w jednej z górskich miejscowości w Bawarii. Obudziłem się w pociągu i przez okno zobaczyłem wielką górę. Poczułem ekscytację, która trwa do dziś. To był rok 2005. Jak się tam znalazłem? Zabrzmi to absurdalnie, ale zupełnym przypadkiem. Mało tego, ja nawet nie wiedziałem, że w Alpach byłem, o czym dowiedziałem się po powrocie. Jak to możliwe? Otóż latem 2005 roku ogarnęło mnie pragnienie przeżycia jakiejś przygody. Wymyśliłem sobie wtedy, że pojadę samemu w góry w Rumunii. Zakupiłem mapy, spakowałem plecak i wtedy zadzwonił kolega z pytaniem, czy bym nie pojechał z nim w Dolomity. To była szalona podróż i szalona przygoda. Cieszę się, że mam z niej pamiątkę w postaci relacji i zdjęć. Wróciłem jak wrak człowieka, ze zniszczonym ciałem, ale z dwa razy większym sercem, które już było zatracone w miłości do gór.
Podróżuje Pan rowerem, biega, spaceruje? Co przychodzi z łatwością, a co z trudem?
Zdecydowanie moją pierwszą i największą pasją nieprzerwanie od wielu lat są góry. Dodatkowo 2 lata temu pokochałem bieganie i obecnie łączę te dwie pasje. O każdej z tych aktywności mógłbym napisać, że przychodzi mi łatwo i być może jest to naturalna kolej rzeczy, gdy robi się coś, co się kocha. Jednak jest jeszcze druga strona medalu: niczego nie ma za darmo. Niemal codziennie wstaję między 5 a 6 rano, aby poza pracą i codziennymi obowiązkami wygospodarować czas na trening. Biegam w mrozie, śniegu, błocie, deszczu, upale i chyba nie zdarzyło mi się, żebym odpuścił, bo "mi się nie chce". Ta samodyscyplina jest niezbędna, pomaga mi osiągnąć moje małe sukcesy.
Ponad 160 szczytów na przestrzeni 20 lat. Stawia Pan sobie rokrocznie konkretne kierunki/cele?
W przeszłości tak było. Byłem wtedy skupiony jedynie na realizacji Korony Europy. Chodziło w tym o zdobycie najwyższych szczytów europejskich państw. Interesował mnie tylko ten projekt i biorąc pod uwagę ówczesne moje możliwości i doświadczenie zauważyłem, że jestem w stanie kilka państw rocznie "zaliczyć". Zakładałem sobie wtedy, że w tym roku zrobię to i to, a w przyszłym roku tamto.
Obecnie różnorodność kierunków, jakimi się interesuję jest zbyt duża, by układać jakiś plan na rok do przodu. Oczywiście siłą rzeczy mój kalendarz na bieżąco się zapełnia i czasami okazuje się, że mam zaplanowane kilkanaście weekendów do przodu. Zobaczmy: mam zaplanowane wspólne wyjazdy z rodziną, mam własne plany biegowe, w tym zorganizowane wyścigi, treningi, lub projekty (jednym z pomysłów jest przebiegnięcie przez wszystkie miejscowości Gminy Dobroszyce, czyli pętli o długości około 50 km), mam pomysły na własne wyjazdy w góry (chciałbym np. zdobyć 33 najwyższe szczyty Austrii), chciałbym też dokończyć Koronę Europy, mam też propozycje poprowadzenia wypraw komercyjnych, do tego wszystkiego doszedł rower i plan przejechania na nim wszystkich miejscowości (mam już ich na koncie około 220) okolicznych gmin.
Jedna rzecz się mocno zmieniła: od dwóch lat liczba szczytów przestała być wyznacznikiem mojej aktywności. Przykładowo w roku 2023 nie jeździłem w góry, a był to wówczas najbardziej aktywny rok w moim życiu. Zatraciłem się wtedy zupełnie w bieganiu i przygody, jakie przeżywałem, głównie z tym były związane. Pomiędzy wspięciem się na czterotysięcznik, a przebiegnięciem maratonu jest mnóstwo podobieństw. Góry i bieganie to w ogóle całe mnóstwo analogii.
Robienie postanowień i publiczne ogłaszanie projektów nie przynosi nic dobrego. Życie podsuwa mnóstwo okazji, by się spełniać, a ja jedynie skupiam się na tym, by nie przeszkadzać Bogu, losowi, przeznaczeniu, jak zwał tak zwał. Wszystko co się dzieje, ma się dokładnie tak dziać. Wypalił wyjazd? Świetnie. Nie wypalił? Widać tak miało być. Mam polecieć w październiku na Kilimandżaro? Doskonale! Łamię miesiąc wcześniej stopę? Widać nie był mi ten wyjazd pisany, za to mam fajną ortezę i uczę się chodzić o kulach, mogę robić brzuszki i oglądać filmy o sportowcach. Życie jest wciąż piękne, bo jest, i żadna siła tego nie zmieni.
Mówi się, że sport to zdrowie, choć pewnie tak wyczynowe podróże bywają wyczerpujące, szczególnie zimą. Jak jest u Pana?
Jeśli coś sprawia radość, jeśli robi się coś, co się kocha, to inaczej się patrzy na niewygody i trudy podróży. A warunki, z jakimi się spotykamy naprawdę potrafią dać popalić. Siedzenie we trójkę w małym namiocie przy minus 30 stopniach? Zagarnianie zmarzniętymi rękami śniegu z przedsionka i topienie go godzinami na palniku w menaszce, by uzyskać nieco płynu, którym się zaleje jedzenie w proszku? Zakładanie rano zamarzniętych na kość ubrań i butów, albo jeszcze lepiej: spanie z tym wszystkim w śpiworze, żeby nie odmrozić stóp zanim się z namiotu wyjdzie? Spędzenie 3 tygodni na lodowcu i umycie się w tym czasie jedynie dwukrotnie za pomocą butelki wody z lodowca podgrzanej na słońcu? Odmrożenie palców tak, że czucie wraca do nich dopiero po tygodniach, a w międzyczasie nie ma się pewności, czy paznokcie nie odpadną? Tylko, że kto bardziej od nas doceni ciepłą wodę w kranie po powrocie? Wrzątek zagrzany w 2 minuty w czajniku? Wyjście spod kołdry, kiedy para nie bucha z ust, a szron nie sypie się ze ścianek namiotu na śpiwór? Założenie ciepłych kapci? Albo zwykły prysznic, który potrafi być najcudowniejszym doznaniem? Nawet po letnich wypadach fizycznie potrafiłem przez kilka dni dochodzić do siebie, ale wiele zmieniło w ostatnich dwóch latach, odkąd trenuję bieganie i utrzymuję wysoką formę na skutek regularnych treningów. Błyskawicznie się regeneruję i w wieku 44 lat mogę z całym przekonaniem powiedzieć: nigdy nie miałem lepszej wydolności niż obecnie.
Wielokrotnie powłóczyliśmy w Alpach nogami, wracając ze szczytu po kilkunastogodzinnej akcji, jak np. zejście z Mont Blanc latem 2015 roku, lub zejście z Matterhorna, kiedy to kontuzjowanego kolegę zabrał helikopter ratowniczy. Jednak jeśli miałbym wymienić najbardziej wyczerpujące przedsięwzięcie, kiedy czułem, że zbliżam się do pewnej granicy, której wcześniej nie przekroczyłem, to wybrałbym to, które miało miejsce w roku 2024 w Sudetach, kiedy w ciągu jednego dnia przeszedłem po górach 85 km pokonując blisko 4,5 tysiąca metrów w górę i w dół (częściowo biegłem). Czułem się wtedy bardzo wyczerpany, ale i tak planuję to powtórzyć i pobić rekord szybkości przejścia tej trasy.
Jak długo przygotowuje się Pan do podróży?
Na to pytanie odpowiedziałbym inaczej 15 lat temu, inaczej 5, a inaczej odpowiem dziś, mając ten dorobek, który mam. Gdybym w tym momencie postanowił, żeby wyjechać w Alpy, to prawdopodobnie za 2 godziny byłbym spakowany, odpaliłbym auto i pojechał. Wspomagam się gotowymi listami sprzętu, które sam sobie sporządziłem, choć nie ukrywam, że umiałbym zwizualizować sobie w głowie przebieg planowanej akcji i na podstawie tego spakować niezbędne rzeczy. Zupełnie inaczej to wygląda, kiedy planuję przedsięwzięcie nowe, którego nie robiłem w przeszłości. Przed moim pierwszym wylotem w Himalaje, gdzie na dodatek miałem pod opieką liczną grupę klientów, spędziłem sporo czasu na czytaniu, oglądaniu, liczeniu, planowaniu, zakupach, segregowaniu oraz układaniu sprzętu. Nie do końca wiedziałem, co mnie tam spotka, a nie mogłem tam nawalić, ludzie na mnie liczyli.
Wiele zmienił dostęp do Internetu i aplikacji poprzez noszone w kieszeni superkomputery, jakimi są smartphony. Kiedy w latach 2008-2010 podróżowaliśmy przez Bałkany albo Skandynawię, na kolanach pasażera spoczywały liczne atlasy i mapy po to, żeby wskazać kierowcy drogę do celu. Potem należało zdobyć mapy gór, żeby się w nich nie zgubić, o ile nie udało się ich zakupić przed wyjazdem.
Dziś: na parkingu pod górą w kilka minut jestem w stanie zaplanować w aplikacji trasę i co więcej: wgrać ją do zegarka, który będzie mnie po niej na bieżąco prowadził.
Oczywiście nie jest to nic co bym polecał: to znaczy zdawanie się w 100% na elektronikę i planowanie trasy na parkingu po dojeździe na miejsce. Chodzi mi jedynie o to, że jest duży margines i świat się nie zawali, jeżeli zechcecie nieco zmodyfikować plany, albo gdy okaże się, że trudno na miejscu zdobyć odpowiednią papierową mapę. Jest więcej miejsca na improwizację.
Podróżuje Pan sam?
Uwielbiam doznania, jakie mi towarzyszą kiedy podejmuję się wyzwań samotnie. Jest to absolutnie nie do opisania, jak bardzo przeżywam te inicjatywy, podczas których jestem tylko ja i trasa przede mną, szczyt, oraz sprzęt w plecaku.
Pomysłów mam tak wiele i z realizacji ich czerpię tak wielką satysfakcję, że myślę, że może to być nawet określone jako problem: mianowicie ciężko mnie przekonać do inicjatyw wspólnych. Zdarza się sporadycznie, że potrafię nawet całkowicie oddać inicjatywę w inne ręce i stać się uczestnikiem, ale zdarza się to niezmiernie rzadko. Myślę, że miałbym problem, by wymienić choćby kilka nazwisk osób, których obdarzyłbym takim zaufaniem. I nie chodzi o to, że nikt inny nie umiałby czegoś zrobić lepiej. Przeciwnie - jest masa ludzi, od których mógłbym się czegoś nauczyć. Tylko, że ja uwielbiam, kiedy jest po mojemu. Nawet, jeśli oznacza to, że finalnie osiągnę mniej, to bardzo często wystarcza mi poczucie, że dochodzę do czegoś sam. Żeby jednak nie malować tu obrazu totalnie zdziczałej osoby: zdecydowanie więcej jest wyjazdów tych grupowych. Najwięcej z żoną, która podziela moją pasję. Mamy też grupkę przyjaciół, z którymi przeżyliśmy mnóstwo niesamowitych przygód i którzy zawsze znajdą dla siebie miejsce w każdym wspólnym przedsięwzięciu, do którego tylko zechcą dołączyć.
Jak Pana najbliżsi reagują na takie spędzanie wolnego czasu przez Pana?
Jak już wspomniałem powyżej: żona podziela moją pasję. Co ja mówię: ona jest niemniej szurnięta ode mnie. To z nią siedziałem na wysokości 7134 m npm i popijałem herbatkę z termosu. Bo tak sobie wymyśliliśmy, to tak sobie wleźliśmy, czyli na sam Pik Lenina w Kirgistanie, albo na Mont Blanc zimą i latem, albo na dziesiątki innych szczytów. Tak jest o wiele łatwiej. Do dzieci (7 i 9 lat) też już dotarło, że nie mają "zwykłych" rodziców. Ogólnie: nie ma nudy.
Nie ma siły, która zatrzyma pasjonata?
Nie ma, oj nie ma. Tylko żeby było jasne: nie robię nic „za wszelką cenę”. Nie ma takiego przedsięwzięcia, dla którego realizacji świadomie postanowiłbym coś zawalić. Nie rozpatruję tego jako zewnętrzne siły, tylko jako moją decyzję.
Nie wyjadę w góry, jeżeli pogoda i warunki śniegowe ewidentnie wskazują, że byłoby to totalną głupotą. Nie zostawię rodziny w momencie, w którym mnie potrzebuje. Czuję ogromną lojalność wobec zakładu pracy, który nigdy nie stawał mi na drodze do realizowania się w pasji, natomiast wielokrotnie mnie wspierał. Innymi słowy: jeżeli są przeszkody, które potrafię wskazać i nazwać, wtedy staram się wybrać dobrze. Ale nawet wtedy może chodzić jedynie o zmianę terminu lub zmianę planu, ale żeby zatrzymać mnie całkowicie? Nie ma takiej szansy.
Kilka miesięcy temu miałem 2 pęknięte kości w stopie. Ponieważ nie mogłem biegać, to czytałem o bieganiu. Następnie rozciągałem się, a potem ćwiczyłem, by wreszcie zakupić używany rower i z usztywnioną nogą w ciągu jednego miesiąca przejechać 635 km. Po zdjęciu ortezy zamiast udać się na rehabilitację pojechałem w Alpy, gdzie wspiąłem się na ośnieżony, blisko trzy i pół tysięczny szczyt. Wszystko można - kwestia odpowiedniego podejścia.
Przygody Jarosława Kruka z Malerzowa można śledzić na jego blogu https://dzikumaniak.pl/
Jarosław Kruk z Malerzowa ekstremalnie spędza wolny czas